Dzień w szkole był dobry, nawet świetny, ale byłam jakaś zmęczona i nie miałam najmniejszej ochoty na tę tak wyczekiwaną jazdę. Wystarczyło jednak wejść do Szafiry, żeby stało się jasne, dlaczego tak o tej lekcji marzyłam. Wystarczyło dotknąć Szafiry, pogładzić ją po pysku, przesunąć dłonią po grubej kucowej szyi, a wracała ochota do słonecznego życia.
Co ważne - pułhucułka poznaje moje kroki, choć to akurat widać było lepiej kiedy mijałam ją po jeździe, w czasie na danie marchewki. Ucieszyła się jakby na mój widok, co wtedy oczywiście odebrałam jako pozytywny znak, chociaż raczej poznała, że w końcu wyjdzie i będzie mogła mnie zmieszać z błotem. A widać było po prostu po niej, że miała dziś ochotę na samowolkę.
Niestety, nie miała okazji, gdyż jakoś nie mogłam się wybrać - a to Gaja (mówiłam Wam, że mamy pierwszego pociągowca?) stoi, to wyjmę to, a to szczotki są, to te schowam... W końcu i tak wyczyściłam ją w boksie. Szkoda, była idealna pogoda do zrobienia tego na zewnątrz.
Straciłam poczucie czasu i kiedy byłam pewna, że mam jeszcze piętnaście minut na ubranie, była osiemnasta.
Wyprowadziłam ją, bo miałam siodło i ogłowie na belce (stojaku) na dworzu, a ochraniacze pod spodem. Nie mogłam jej jednak zatrzymać - nie chodziło konkretnie o to, że jakoś inaczej szła, to nie było aż tak mocne. Po prostu zatrzymanie trwało (że się tak wyrażę) trochę drogi, a kiedy już stawała była tuż pod skarpą, więc oczywiście znów dodawała. Musiałam wtedy skręcać, bo nie mogła ani wejść na skarpę, ani jeść z niej zielska i łaziłyśmy w kółko. Wróciłam więc do boksu (podminowana) i wyprowadziłam ją na ogłowiu.
Oczywiście jak my byłyśmy gotowe pani poszła z Gają na spacer do lasu. Dopasowałam wszystko i chodziłam z Szafką w ręku. Musiałyśmy się minąć, kiedy obchodziłam Minę. Pani przyszła - wsiadam.
Jazda niby taka jak poprzednio, ale czułam się taka niedoskonała. Nie zrozumcie mnie źle, nigdy nie uważałam się za doskonałą, lecz tym razem wydawało mi się, że robię w czymś ogromny błąd i nie mogę go wykryć ani poprawić. Poprzednio mogłam wszystko, teraz - nie mogłam nic. Przynajmniej tak się czułam.
Może to kwestia przyzwyczajenia, bo pierwszy kłus nie wydawał mi się taki wolny. Na drugim jeździłyśmy razem z Agentką (koń) drągi nawpół podniesione, jak do minimalnych krzyżaczków. Niby odpowiednio przygotowana kucorka powinna to przechodzić, ale miło było znów poczuć, jak skacze (:
Galopowałam z Agentką naraz. Wolsłabym zrobić to sama, ale nie chciałam się wycofywać. Strach miał milczeć, nawet ta minimalna obawa, że wjadę kasztance w zad. W odstępach powinno się udać. Jeździłyśmy drągi na dwa foule, jeśli się nie mylę. Próbowałam zagalopować ze stępa, choć kiedy robiłam to po raz pierwszy lepiej mi szło. Nie zakłusowywała wtedy. Jechałam trochę na wodzach, bo Szafirka wydawała się nie do zatrzymania, choć nie pędziła.
Miałam trochę problemów z kręceniem, ale to już kwestia wymierzenia. Klacz rozpędzała się na drągach, ale... nie było źle. Nawet lepiej. O wiele lepiej. Kiedy pani kazała mi zrobić woltę miałam ochotę powiedzieć jej to samo co na Misjonarzu, ale wykręciłam jedną, i drugą, żeby zrobić odstęp pomiędzy nami a Agentką.
Cóż powiedzieć? Jazda dobra, ale nie było tego entuzjazmu.
Instruktorka potwierdziła, że za 7godzin pracy z końmi jest darmowa jazda, więc będę w stajni przez cały długi weekend, łącznie z trzema dniami matur. I tu pytanie do Was:
Opisywać to?
Wasza zmęczona
Nathing